sobota, 18 stycznia 2014

Przedstawiam pierwszą część cyklu fanfiction autorstwa Tomasza "Dżemu Orzechowego" Kotwicy. Kolejne części zostaną udostępnione niebawem. Tymczasem - miłej lektury ;)


Każdy ma jakieś sekrety. Uważny obserwator może spostrzec, że – mówiąc językiem oxenfurckich profesorów algebry – ilość tajemnic ludzkich jest wprost proporcjonalna do pozycji w hierarchii społecznej. Dla chłopów sekretem jest zazwyczaj gwałt, kazirodczy bądź homoseksualny stosunek z przeszłości, czasem zabójstwo. Głównymi grzechami bogatszej części mieszczaństwa i szlachty były szwindle podatkowe, ciemne interesy, zlecanie morderstw na konkurencji. Wszystkie te grzeszki dla bardzo uważnego obserwatora nie są niczym wielkim, przeraźliwym. Ów obserwator czasem nie nazywa ich nawet złem. Zło jest znacznie potężniejsze. Można się o tym przekonać, będąc świadkiem wydarzeń na magnackich dworach i królewskich pałacach.
System rur w tretogorskim zamku nie sprzyjał wtorkowym obiadom królewskim, których gośćmi byli zazwyczaj najznamienitsi redańscy myśliciele oraz artyści. Nie chodziło bynajmniej o bulgotanie wody, ledwie słyszalne podczas żywiołowych dysput. Przez rury rozchodził się dźwięk ze wszystkich kondygnacji pałacu. Gdy jeden z uczonych stwierdził, że wszyscy w tej sali mylą się, gdyż człowiek jest na tyle niedoskonały, że nie potrafi rozstrzygać sporów w sposób sprawiedliwy, zapadła cisza, a wtedy usłyszeli dźwięki dobiegające z lochów. Słabo słyszalne szlochy przerywał kilkakrotnie głośniejszy krzyk, niewyrażający nic prócz demonicznego bólu. Ucztujący przerwali dyskusję na dłużej. Zaprzestano nalewać wina, sztućce przestały dzielić pieczeń na małe kawałeczki. Sam dźwięk przyprawiał gości o mdłości i nieco bielszy wyraz twarzy. Gdyby rury niosły również obraz, z całą pewnością zwróciliby z powrotem na stół pasztet z królika i przepiórcze jaja podawane z koperkiem. Widok przypalania czerwonym żelazem, cięcia ścięgien, wyłupywania oczu i kastracji tępymi narzędziami zawsze robił wrażenie. Lekkie zażenowanie gości wzmógł fakt, że na królu Radowidzie Srogim dźwięki z lochów nie wywarły najmniejszego wrażenia. Nie zaprzestał on konsumpcji, przywołał nawet służbę, by nalała mu wina. Jedyne, co zmieniło się w jego wyrazie twarzy od czasu, gdy goście zamilkli były wyżej podniesione brwi, wyraźnie pytające znad kielicha „Co się do cholery dzieje?”. Ciszę przerwał stukot ciężkich butów, uderzających rytmicznie o marmurową posadzkę. Posłaniec wszedł przez otwarte drzwi i nie bacząc na etykietę, nieco zdyszany zaczął recytować:
-Jego wysokość Tankred Thyssen, władca Koviru i Poviss, zwierzchnik Caingornu, Vspaden, Talgaru, Velhadu i Naroka…

*****

Aedirn. Do sporego domu przy rynku w Aldersbergu, posiadłości państwa Relfoyów, późną nocą wbiegł zdyszany baron. Po lekkim kulawieniu można było sądzić, że w szaleńczym biegu skręcił kostkę.
-Reagin! Jesteś tu? – zawołał, spoglądając nerwowo na boki.
-Jestem! Już schodzę…
Po schodach wolnym krokiem zeszła pani Relfoyowa, szlachetnie urodzona wdowa. Jej jasnobrązowe włosy nie opadały nawet za uszy, były spięte na czubku głowy tworząc grubą „czapę”.
-Dobrze wiedzieć, że jeszcze…
-Co się dzieje? – przerwał mu syn szlachcianki Reaginy, Victor Relfoy, wychodząc ze swojego pokoju w nocnym przebraniu.
-Musimy się stąd wynosić! Czym prędzej! Nakryli nas, spisek się nie udał! Bierzcie drogocenne kamienie i uciekajcie stąd!
-Victorze, idź na górę po szkatułę i szykuj się do drogi. Biegiem!
Szesnastoletni młodzieniec był mocno w szoku, gdyż o żadnych spiskach i niebezpieczeństwach dotąd nie wiedział. Przy wchodzeniu na górę zrozumiał, po co naprawdę matka wysłała go na naukę szermierki po śmierci ojca.
-Jak to się stało, Chiday?
-Moriel upuścił swój zeszyt, będąc na dworze króla i nawet nie spostrzegł się, że go zgubił. Gdy wyszedł, służba natknęła się na zapiski w dziwnym języku. Magicy zdołali rozszyfrować nasz kod i jeszcze w wieczór Moriel był u króla z powrotem, nie bardzo wiedząc co się właściwie stało. Byłem przy tym obecny. Gdy tylko zobaczył machiny do tortur z zakrzepłą krwią na ostrzach, od razu wszystkich wsypał. Wszystkich, o których wiedział. Z naszej organizacji jestem bezpieczny tylko ja i Hyerran. On za „przykładną współpracę” został banitą, dla ciebie jest przewidziana…
-Znam prawo. Musimy się spieszyć.
Victor zszedł po schodach, głośno tupiąc. Dwiema rękami obejmował pokaźnych rozmiarów szkatułę z czarnego, hebanowego drewna.
-Udaj się do Gulety, dobrze wiesz w jakie miejsce. Pamiętaj, mnie ledwo co znasz z biesia…
-Do cholery, wynoś się już, znam procedury! – pierwszy raz od niepamiętnych czasów Reagin wyglądała na mocno zdenerwowaną. Baron Chiday wyszedł frontowymi drzwiami, zaś rodzina Relfoyów sekretnym przejściem, umożliwiającym przedostanie się do dzielnicy plebsu, gdzie strażnicy niezbyt ochoczo udawali się na patrol. Dla Reagin, przyzwyczajonej do zapachów kadzidełek i wina z Toussaint, odór ścieków wylewanych na ulicę był nie do zniesienia. Victor znosił to lepiej, gdyż instruktor szermierki mieszkał w dzielnicy mieszczaństwa, skąd niedaleko było do osiedli pariasów. Na ich nieszczęście strażnikom już wydano rozkazy aresztowania Relfoyów, a dwóch zbrojnych zagrodziło im drogę, wychodzącym ze złotem z meliny. Na twarzy jednego z nich pojawił się szelmowski uśmiech.
-Popatrz no, jak w takim tempie będziem odnosić sukcesy zawodowe, toż sami na rumakach i w zbrojach w gościnę u hrabiostwa witać będziemy!
Drugi zaśmiał się teatralnie i dwoma palcami pogładził się po wąsach.
-Mam… Pieniądze. Ile, ile chcecie bierzcie, ale puśćcie nas! – błagała pani Relfoy, patrząc im w oczy.
-Wie szlachcianka co… - mówił drugi strażnik – Połowicznie się ze szlachcianką zgadzam. Pieniążki, to i owszem, weźmiemy. Ale waćpanna pójdzie z nami, młody też.
Strażnicy zaśmiali się, po czym skuli Relfoyów i powlekli na posterunek. Tam czekał już na nich oficer straży wraz z de Reudantem, zaufanym doradcą króla, wśród arystokracji znanym jako błazen, łajdak i lizus.
-Relfoyowie, jak miło… - zaczął de Reudant podczas wstawania z krzesła, po czym rozłożył ręce, jak gdyby miał ich zaraz uścisnąć. Był to gest przesadnie teatralny - Nawet nie wiesz jak długo czekałem na tę chwilę…
-Skończyłeś? – odburknął oficer straży, wciąż siedzący na krześle z rozłożonymi nogami i dłońmi spoczywającymi na nieznacznie wystającym zza paska brzuchu – Ja tu mam robotę do wykonania. Na początek formalności. Jesteście tu, bo wykryto spisek przeciw koronie, w jaki jest zamieszana niejaka Reagin Relfoy. Za to przewinienie w Aedirn przewidziana jest najsurowsza kara i to bez procesu… Jesteś jednak szlachcianką, wdową, matką. Zostaniesz osądzona, a jeśli sąd uzna, że jesteś winna, co jest nawiasem mówiąc tylko formalnością, twój syn zostanie stracony, a ty pozbawiona herbu szlacheckiego. Czy jest coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć, Reagino? Nie? To zabierzcie ich do lochu…

*****

- A więc Tankred planuje wielkie obrady… - myślał głośno król Radowid, po czym szybkim gestem wskazał posłańcowi drzwi. Szambelan odprowadził go pod samą bramę i podarował mu w imieniu króla sakiewkę, w której znajdowały się monety i mały szmaragd. Tymczasem uczta trwała dalej, lecz Radowid uczestniczył w niej tylko fizycznie, myślami był już w Pont Vanis, wśród królów, najbogatszych magnatów i rycerzy największej sławy… W myślach zaczął już rysować sobie mapę. On, południowy sąsiad, będzie na miejscu pierwszy. Więcej czasu na zebranie informacji, co w trawie piszczy. Bardzo dobrze. Co prawda równie szybko może uwinąć się stary Henselt z Kaedwen, ale jemu nikt nie będzie nic donosił, wszyscy mają go za głupka… Cholera, ile on ma lat? Muszę i ja wybrać się na kilka bitew, najwyraźniej wojaczka jest dobra na zdrowie… Na południu Temeria i Foltest Drugi, młodzik… Jeszcze dużo się musi nauczyć, by dorównać poprzednikowi. Ma jednak łatwo, graniczy z Redanią, mamy podpisany wieczysty sojusz, z Aedirn, które nie radzi sobie z elfami, neutralnie nastawionym Cidaris, a od Cintry i Lyrii oddzielają go lenna. Foltest pięknie zabezpieczył swoim dzieciom przyszłość. Aż szkoda, że nie zdecydowałem się objąć tronu Temerii tylko przekazać go La Valettowym bękartom… Aedirn i Stennis Pierwszy. Ojciec nie zostawił mu silnego państwa, a on sam wypełnia jego testament doprowadzając kraj do ruiny… Dalej… Cidaris i Ethain. Głupi nie jest, wie ile może stracić wychylając łebek znad morza. Sodden – ile ja bym dał, by mieć takich poddanych! Udane powstanie przeciw Czarnym to nie w kij pierdział… Młody Foltest mądrze postąpił, że przyznał im niepodległość. Byle się nie zachłysnęli tą swoją niezależnością, bo zaczną sprawiać mi kłopoty w Pont Vanis. Choć znając przywódcę ich powstania, nowego króla Ammarada, będą cyrki jak za młodych lat Henselta… Cintra. Uroiło im się w głowach od tej objawiającej się zmarłej Ciri na koniu… Ale wykorzystali moment, gdy Sodden odzyskiwało niepodległość i też się usamodzielnili. Szajba im jednak strzeliła, kobieta na tronie, na wieki wieków? Zobaczymy, jak Cruele spisze się w Kovirze. Toussaint! Zawsze przywożą najlepsze z najlepszych win na obrady. Chyba tylko po to zaprasza się Henriettę! Na zachodzie Skellige, cholerni barbarzyńcy… A Eist, ile on ma, do cholery, lat? Chyba tyle co Henselt… Zapamiętać: wojaczka i bryza dają długowieczność. A na południu… Nilfgaard.
Goście zauważyli, że król właśnie zrobił się nieco bardziej nerwowy. Nietaktem było jednak zwracanie monarsze uwag dotyczących nastroju. Ani żadnych innych.
Nilfgaard, cholerny Nilfgaard. Emhyr tak się wkurzył z powodu Sodden i Cintry, że pewnie nawet nie pozwoli swoim marionetkom pojechać do Pont Vanis, będzie reprezentować ich sam. Ale to już nie ten Emhyr, który miał odwagę najechać całą północ. To nie ten sam. W Kovirze nie będzie już cyrków, jak wtedy, w Loc Muinne. No i nie będzie już… wiedźmina.

*****

Więzienie dla szlachty. Karmią w nim nieco lepiej niż w plebejskim, częściej opróżniają wiadro na fekalia, jest nawet okno z kratą. No i strażnicy nie biją bez powodu. Przynajmniej oficjalnie.
-Mamo… Czemu dążyłaś do obalenia króla, dlaczego tak ryzykowałaś? – spytał Victor.
-To nie jest król. To samozwaniec.
-Samo… kto?
-Samozwaniec. Tak zwany Stennis Pierwszy jest agentem Kaedwen. Henselt nienawidzi elfów, jednak boi się ich zaatakować własnym wojskiem, bo tamtejsi nieludzie biorą potem odwet na cywilach. Po śmierci Demawenda kazał zdradziecko zamordować jego syna, a magik Detmold w magiczny sposób zmienił wygląd jednego z agentów Henselta tak, by wyglądał zupełnie jak syn zmarłego króla. Teraz dwaj wrogowie Kaedwen, czyli Aedirn i elfia rasa, zwalczają się nawzajem, a gdy się pozabijają, Henselt napadnie na nasz kraj i Dol Blathanna, by wcielić te ziemie do Kaedwen. Teraz już rozumiesz dlaczego spiskowałam przeciw władzy? Uh, ale cuchnie spalenizną…
Jak się okazało, to nie spieczona wędlina wydzielała nieprzyjemny zapach. Do lochu wdarł się smród z palonego miasta. „Wolność!”, krzyczały elfy na swych rumakach, które z każdym krokiem stawały się coraz czerwieńsze od ludzkiej krwi. W dzikim galopie Scoia’tael ucinali głowy zarówno strażników, jak i cywili uciekających w cztery strony świata. Gdy łucznicy opuszczali dachy, z których wcześniej szyli z łuków w kierunku spanikowanej tłuszczy, podpalali je. Jeśli w środku byli D’hoine to tym lepiej, ogień w przeciwieństwie do strzał nic nie kosztował. Relfoyowie usłyszeli jęki, odgłosy krzyżowanych mieczy, plugastwa i elfi język. Od pierwszych odgłosów walki w lochach do momentu, w którym jeden ze Scoia’tael wpadł do celi przez drewniane drzwi, minęło pół minuty. Gdyby zapytać o to panią Relfoy, bez chwili wahania odrzekłaby, że minęła godzina. Elf rzucił okiem na rodzinę, po czym rzucił się z mieczem na Victora. Ten uniknął jego ciosu umykając mu przez lewe ramię, doskoczył do otwartych drzwi i złapał miecz, który jeszcze chwilę temu należał do strażnika. W ostatnim momencie sparował uderzenie, zaciskając zęby i zaczął atakować szybkimi, lecz niezbyt mocnymi pchnięciami, tak jak zalecał przeciw elfom instruktor szermierki. Długousi byli przyzwyczajeni do tego, że ludzie starają się zabić jednym ciosem, biorąc ogromne zamachy. Elf musiał być wyraźnie zaskoczony faktem, że nie było tak tym razem. Victor udał, że będzie atakować w kierunku głowy, po czym szybkim ruchem wbił elfowi końcówkę miecza w lewe udo. Ten upadł na prawy bok, wyraźnie był niezdolny do walki.
-Dobijaj, parszywy d’hoine! – rzekł z brzydkim grymasem, który odsłonił mu zęby, równe, proste, bez kłów. Brak blizn na policzku oznaczał, że była to pierwsza potyczka w życiu elfa. Być może dlatego dał się w tak prosty sposób oszukać Victorowi.
-Nie. Chcę wam pomóc. Jak widzisz, przydam się. Ale pod jednym warunkiem. Musicie sprawić, by moja matka jeszcze przed północą znalazła się w Gulecie.
-Jeśli stąd wyjdziesz, zabije cię moje komando… - odpowiedział mu ranny, zaciskając ręce na krwawiącym miejscu.
-A jeśli zostanę okaże się, że nie jestem wam w niczym przydatny i też mnie zabiją.
-Victor… - spojrzała na niego pani Reagin, błagalnym wzrokiem.
-Daj mi swoją czapkę, wiewiórczą kitę i kamizelkę.
-Chwila… Weź też mój miecz.
Victor wybiegł z posterunku w przebraniu elfa i od razu został dostrzeżony przez strażnika, który machnął się na niego z wielką halabardą. Młodzik odskoczył w bok i wykorzystał chwilę, w której strażnik unosił do góry olbrzymią broń, by zadać trzy kąśliwe cięcia w klatkę piersiową. Prościej byłoby w szyję, ale wtedy strażnik nie miałby szans na przeżycie. Victor nie był przyzwyczajony do zabijania. Dalej poszło już gładko, elfy strzelały z łuków niemal bezbłędnie, a spanikowana ludność utrudniała obronę miasta. Najtrudniej było znieść gorączkę pożaru, przeraźliwe krzyki, często nieskładające się w żadne wyrazy i smród wydzielający się z ludzkich chat. Z niektórych domów wypływała woń zwęglonego mięsa. Victor pierwszy raz widział takie sceny, z wiadomego względu pierwszy raz atakował miasto jako elf. Podążał więc za pewnym Scoia’tael, którego wyróżniała najbogatsza zbroja i – nawet jak na elfa – długie, ciemne włosy. Gdy ten przystanął i odwrócił się wpijając wzrok w młodzika, Victor podszedł do niego uważając, by nie potknąć się.
-D’hoine… - powiedział nieznajomy – Dlaczego nam pomogłeś?
-Powiem ci o tym później, są ranni!
-Zawsze są. Czekam na odpowiedź.
-Mieli mnie niedługo zabić… Moja matka brała udział w spisku przeciw królowi, który jest samozwańcem, agentem…
-Wiem nieco o tym, co dzieje się na dworze. Ale ciekawi mnie co innego. Zadałem wcześniej pytanie.
-Miałem nadzieję, że ochronicie moją matkę, jeśli wam pomogę... I tak jak wy, chcę obalić króla.
Elf spojrzał na ziemię, by sprawić wrażenie, że ukrywa uśmiech.
-Ile masz, chłopcze, lat?
-Szesnaście.
-Wiesz ile to dla elfów szesnaście lat? Tyle, co jeden sen, ulotna chwila… Ale wykazałeś się odwagą i mądrością, oczywiście jak na D’hoine. Zaimponowałeś mi.

*****

Królewski szlak. Równe drogi z ciosanych kamieni, na poboczach żadnych dzikich roślin, zwierząt. W pobliskich wioskach słupy z rozkładającym się mięsem, które kiedyś było zbójecką drużyną, próbującą napaść na królewski orszak. Wieśniacy uczyli się od pierwszych lat życia, że za podniesienie ręki na kogokolwiek przemieszczającego się kamienną drogą będą surowo ukarani. Ślady toporów na ścierwie świadczyły, że bardzo surowo. Gdy kopyta koni ciągnących zdobione karoce stukały o kamienie, lepiej było się do ścieżki nawet nie zbliżać, bo kto wie, jakie fanaberie mogą mieć tacy królowie? Efekty chłosty nie sprzyjają sianokosom. Gdy król przejeżdżał drogą, zbliżały się do niego tylko dzieci i sołtys. By sprawić dobre wrażenie, baronowie obdarowywali maluchy cukrową lalką lub małą błyskotką. W krajach północnych panował zwyczaj, który kazał przejeżdżającym przez wieś królom spełniać jedno życzenie sołtysa. Oczywiście zdarzało się, że za zbyt wygórowane ambicje sołtys był skazywany na chłostę i utratę stołka.
Tego dnia przejeżdżała karoca.
-Najjaśniejszy panie… - zaczął sołtys, lecz biegające wokół dzieci nie dawały mu spokoju. Baron Froel uspokoił je, wyjmując z kuferka kilka cukrowych lalek i sygnet, który na pierwszy rzut oka nie wydawał się być zrobiony z jakiegokolwiek metalu szlachetnego, lecz dar najwyraźniej zadowolił dzieci, które z szeroko otwartymi ustami pobiegły z powrotem do domu.
-Czego wam trzeba? – zapytał król Henselt, wychylając się w kierunku sołtysa.
-Królu litościwy, pełno tu ostatnimi czasy ścierwa się zalęgło, ciągnie je do tej padliny na słupach… Chodzą po nocy, a nawet w dzień się zdarza, żrą nieboszczyków, a i na ludzi polują! Jakie żale potem we wiosce, że – cytuję – dupa a nie władza, boją się chłopki, że i do nich się dobierze paskudztwo… A i plony przez to mniejsze… To samo dzieje się w innych wioskach, handlarze co tędy czasami przechodzą mówią, że coraz to mniej ludzi we wioskach, a wieszczka z kolei…
-Nie interesuje mnie gadanie nawiedzonych bab! – przerwał mu król, znany z wrogości wobec czarodziejek i bycia cholerykiem.
-Najjaśniejszy panie, proszę o przebaczenie…
-Wybaczam ci. Wiem też dokładnie o co prosisz. Jest to trudne, gdyż po wybrykach owianego legendą Geralta z Rivii królowie niechętni są idei reaktywacji szkół wiedźmińskich. Wiedz, że i mi zalazł za skórę. Moi poddani są jednak najważniejsi. Kaer Morhen będzie funkcjonować z powrotem.
-Niech litościwego króla błogosławią bogowie! - powiedział sołtys w trakcie rzucania się na kolana, tuż pod koła karocy.
-No, odejdź już dobry człowieku, żwawo. Woźnico, ruszamy!
-Najjaśniejszy panie… - zaczął ubrany na czerwono baron – może lepiej było go wybatożyć?
-Słuchaj no, Gruel… Do Pont Vanis zjeżdżają wszyscy władcy świata. Nie z okazji ślubu. Takie spotkania zdarzają się bardzo rzadko. Wiesz co to oznacza? Nowy rozdział w historii. Coś się kończy, coś się zaczyna. A początki są zawsze trudne. Jeśli ma być ciężko, to niech będzie chociaż porządek. Wiedźmini się przydadzą. Mniej potworów, więcej ludzi. Więcej ludzi, więcej zysków. Więcej zysków, lepsze życie.
-Panie… Czyż nie pamiętasz, dlaczego zdecydowano się nie wskrzeszać wiedźmińskiego cechu?
-Może i jestem stary, ale pamięć mam dobrą, Gruel. Jeśli wiedźmin targany uczuciami i wtrącający się do polityki zdarza się raz na tysiąc, to mamy go już z głowy.

*****

-Co zamierzasz, d’hoine? – spytał elf o długich, ciemnych włosach, biorąc za ramię młodzieńca i prowadząc go z dala od swych kompanów.
-Mam na imię Victor…
-Nie o to pytałem.
-Chciałbym się do was przyłączyć.
-Ha! – elf zaśmiał się ironicznie. – Nawet nie rozumiesz o co walczymy.
-O ziemię, którą wam zabrano…
-Po pierwsze nie przerywaj mi, jestem przywódcą komanda. – Victor miał zamiar powiedzieć „przepraszam”, ale w porę ugryzł się w język. – Po drugie nie powiedziałem, że nie wiesz co jest naszym celem. Wiesz, ale nie rozumiesz. Zanim ludzie wyszli z morza, na świecie panował idealny ład. Nie było gwałtów, wojen, zabójstw, kłamstw. Elfy, krasnoludy, niziołki i gnomy tworzyły – mówiąc waszym językiem – społeczeństwo idealne. Gdy na świecie zjawił się człowiek, przyniósł ze sobą zazdrość, zawiść, nienawiść, mord, rozbój, rasizm i wojnę, a przede wszystkim pychę. Pychę, która nie pozwalała mu na współistnienie z innymi istotami. Człowiek musiał zabijać, by poczuć się lepszym. Widzisz, gdy ludzi nie było wśród nas, gdy ktoś chciał zaimponować kobiecie lub wiedzącym, wznosił posągi, czytał księgi i przysługiwał się społeczności. Człowiek był, jest i będzie na to za głupi. Zabijali nas, by przypodobać się waszym kobietom. Te zachwycone ich męskością oddawały się na sianie, rodząc często tuzin dzieci nim którykolwiek z nas zauważyłby, że są brzemienne. Ich dzieci w ślad za ojcami również nas zabijały i znów się rozmnażali. Zdążyli nas zdominować w ciągu dwóch elfich pokoleń. To, co teraz robimy nazywamy naprawianiem błędów przodków. Nasi dziadowie pozwolili współistnieć ludziom, zostawiając im pełnię praw, dając nawet przywileje! Byli zachwyceni pojawieniem się nowej rasy, podobnej do nich. Z pozoru. Bo ludzie stali się oprawcami tych, którzy pozwolili im żyć i się rozwijać. Mówiąc waszym plugawym językiem, jest to najgorsze skurwysyństwo jakiego można się dopuścić. A skurwysyństwa nie namówisz do współistnienia zaletami naszej kultury. O tym wie każdy elf. Są tacy, którzy mają nadzieję na przeminięcie ludzkiego gatunku. Każdy w tym komandzie, gdybyś zapytał o elfów z gór, powie ci, że to naiwniacy. Chamstwo trzeba tępić chamstwem. Rozumiesz?
-Tak…
Przywódca komanda, widząc zakłopotanie Victora, wziął głęboki wdech, po czym zaprzestał używania nerwowego tonu i powiedział bardzo spokojnie, jakby do dziecka:
-Gówno, a nie rozumiesz. Ale dobrze, że jesteś z nami. Zapewne wiesz, że walczymy nie od wczoraj. Ale osiągnięcie celu wbrew pozorom jest bardzo blisko. Pewien ludzki władca bardzo nam w tym pomógł… 

*****

Pont Vanis. Król Radowid trzymając mocno kamienną balustradę, oglądał je z najwyższej wieży zamku gościnnego. Kwiaty, które zdobiły balkon kazał wyrzucić od razu, gdy wszedł do swej komnaty. Był sam. Towarzyszył mu jedynie ciepły wiatr unoszący się nad miastem i cienki czerwony dywan, wyjątkowo miękki. Radowid Srogi był przyzwyczajony do luksusu, lecz tylko w swoim najbliższym otoczeniu. Wychodząc na taras swego zamku widział zupełnie co innego niż tu, w Pont Vanis. Miasto było istnym majstersztykiem architektonicznym, wykorzystano w nim wszystkie walory geograficzne, a w szczególności dostęp do morza i rzeki Toiny. Między płytami chodnikowymi wmontowano mnóstwo otwartych kanalików o średnicy jednego łokcia, którymi płynęła woda. Swe ujście znajdowała w fontannach i publicznych kąpieliskach, skąd wracała z powrotem do Wielkiego Morza. Oczywiście nie wszystkie kanaliki się ze sobą łączyły, w przeciwnym razie czas, w którym woda okrążałaby ogromne miasto byłby za długi, przez co mogłaby stęchnąć, a nawet spowodować epidemię. Całkowita wymiana wody w kanalikach trwała około dwóch godzin, dzięki czemu była ona wciąż zimniejsza od powietrza i mogła zmniejszać jego temperaturę, dodatkowo jej przejrzystość nadawała walorów estetycznych miastu. Znachorzy, alchemicy i inni ludzie znający się na przyrodzie mówili o dodatkowym walorze występowania morskiej wody w mieście, jakim była zawartość jodu w powietrzu. Nie interesowało to zbytnio dzieci, zajętych puszczaniem drewnianych łódeczek po kanalikach, w przeciwieństwie do kobiet, które bardzo chętnie korzystały z publicznych kąpieli w wielkich zbiornikach z morską wodą. Złośliwi mówili, że robiły to tylko po to, by swymi walorami przyciągnąć do siebie adoratorów. Niemniej jednak nowoczesne rozwiązania bardzo sprzyjały życiu zwykłych ludzi. Zwykli ludzie. Choć Redania pod rządami Radowida Srogiego była uznawana za jedno z czterech najsilniejszych państw północy, wygląd poddanych z Tretogoru a Pont Vanis różnił się diametralnie. W Yspaden zarośnięci, wychudli robotnicy dźwigali skrzynie, czasem cięższe od nich samych. Statki holowano w brudnym porcie, po którym walały się wodorosty i zdechłe ryby, po których po jakimś czasie zostawały tylko ości, nadgryzione przez bezdomnych. Przechodniów obserwowały kurtyzany, cuchnące gorzej od rybackiego kutra. Przy obsłudze statków w Pont Vanis król Radowid nie widział nikogo, kto mógłby polegać przy pracy tylko na własne mięśnie, mimo to robota szła znacznie szybciej niż w yspadeńskim porcie.
Obserwacje te przerwało Radowidowi pukanie do drzwi. Król, nie opuszczając balkonu, odwrócił się i usłyszał:
-Służba!
-Wejść - odrzekł Radowid, po czym wyszedł z balkonu do komnaty. Jego oczom ukazał się niski, średniej postury mężczyzna. Jego włosy w całości przykrywało duże, białe nakrycie głowy, reszta prostego ubrania też była tego koloru.
-Dama pik jest…
-Darujmy sobie, poznałem cię od razu.
-No tak… - rzekł człowiek przebrany za służącego, patrząc na podłogę i skaczącą mu zgiętą prawą nogę.
-Zapłata będzie w swoim czasie. – powiedział nad wyraz spokojnie Radowid.
-W takim razie niczego się nie dowiedziałem…
-Nie kwestionuj słowa króla! – tym razem redański monarcha nie wykazał się opanowaniem.
-Gdzieżbym śmiał, ale takie mam zasady.
-Eh… Niech ci będzie.
-Woreczek jest lekki…
Uniesiona ręka króla nie wskazywała jednak na to, by chciał więcej zapłacić, więc mężczyzna w przebraniu służącego kontynuował.
-Za kilka dni na obradach król Tankred przedstawi zgromadzonym bardzo ciekawą ofertę.
-Domyślam się, że nie chodzi tylko o nowe ustalenia dotyczące organizacji czarodziejów, handlu i pokoju, jak pisał w liście?
-Tak miało być, ale kilka dni temu Tankred otrzymał wieści z morza.
"Pod tym względem czarodzieje są przydatni - inaczej na te wieści czekalibyśmy trzy miesiące" - pomyślał Radowid, lecz nie przerwał szpiegowi.
-Jego flota miała potyczkę z... nową rasą! Są więksi od nas, mają brązową skórę, noszą zbroje, w walce posługują się bronią mieszaną. To nie są dzikusy. Mają swoje królestwa, swoje cywilizacje, na całe szczęście mówią językiem podobnym do naszego.
Radowid był człowiekiem, który zawsze miał w zanadrzu jakąś ripostę, nie sposób było go uciszyć słowem. Tym razem usta króla tylko nieznacznie się otworzyły, a jedyne co z nich wyszło, to trochę powietrza. Jego twarz skamieniała, oczy zdawały się być dwa razy większe niż jeszcze dwadzieścia sekund temu. Niepewnym krokiem cofnął o kilka kroków i usiadł na brzegu łoża, po czym skrył głowę w dłoniach. Przełomowy moment, myślał. Nic już nie będzie takie jak przedtem. Stare układy stracą na ważności, stare przysięgi będą obiektem drwin ślubujących. Zaczyna się nowa era. Nic, nic nie warte może okazać się moje królestwo, mój ród, bo gdzieś tam pojawił się nowy świat, który kusił będzie bogactwami, ekscytacją związaną z poznaniem nowego. Kto nie zechce na nim skorzystać? Odkrył go Kovir, wyrastający na najsilniejsze państwo starego św… Cholera, już nawet ja myślę takimi kategoriami! No tak, Kovir. Ale kto jeszcze? Ehmyr na pewno będzie chciał udowodnić, że to nie koniec potęgi Nilfgaardu. Henselt, stary dureń zawsze był pierwszy do wysłania woja, hejże ho, rżnij gardło! Presja na młodym Folteście będzie ogromna, temerskie szychy od samego początku panowania chłopa bękarcicy szepcą, że to koniec silnego państwa. Dla Aedirn nowe terytoria mogą być ostatnią szansą na przeżycie… Ammarad z Sodden też na pewno będzie chciał podkreślić siłę państwa, które nie jest już marionetką. Po Cintrze można spodziewać się wszystkiego, tak samo jak po Skellige. A co jest po drugiej stronie? Tam też są królestwa! Może nawet silniejsze! Nieznana cywilizacja, mogą nas zaskoczyć! Bitwa pod Brenną jest niczym w porównaniu do tego, co nas może spotkać.
Król Radowid siedział w ten sposób kilka dłuższych chwil, aż w końcu odkrył twarz, uniósł głowę i powiedział:
-Gdybyś nie powiedział mi o tym ty, Yormenie, wyśmiałbym cię i kazał wybatożyć. Jesteś jednak moim najlepszym szpiegiem, wiem, że gdy mi o czymś mówisz, to się nie mylisz. Chcę wiedzieć więcej.

*****

-Twoja matka, d'hoine, właśnie jest eskortowana do Gulety. - rzekł elfi przywódca, stojąc plecami do Victora.
-Chciałbym się jeszcze z nią zobaczyć.
Elf obrócił się na pięcie, podrapał się po brodzie zbierając myśli i powiedział:
-Od teraz jesteś Scoiatel. Nie możemy traktować cię na specjalnych warunkach. I nie chcemy. Gdy odłączaliśmy się od naszych rodzin, robiliśmy to zawsze potajemnie. Chcesz być jednym z nas - musisz być taki jak my. No chyba, że nie chcesz do nas należeć. W pierwszej karczmie zostaniesz pobity przez obwiesiów, którzy widzieli list gończy z twoją podobizną. Potem dostarczą cię do straży, oni pójdą pić i chędożyć dalej, a ty zginiesz w mękach. Ewentualnie będziesz błąkać się po lasach, ale uwierz, tam lepiej być naszym przyjacielem...
Tym razem to Victor odwrócił się od rozmówcy, lecz nie wykonał ani jednego kroku. Zamyślony spoglądał na ściółkę leśną, by po chwili jego zmrużone oczy zwróciły się w kierunku wschodzącego słońca. Spojrzał za siebie. Elf do tej pory nie znał tego wyrazu twarzy Victora. Nikt nie znał.
-Jaki jest cel naszej następnej akcji?
Przywódca komanda wyjątkowo uśmiechnięty zdjął rękawicę z prawej ręki i podał dłoń Victorowi.
-Jestem Eleyas. A teraz mnie posłuchaj: królowa Saskia wyruszyła z Vergen do Koviru, by na zebraniu monarchów apelować o pokój. Dla wszystkich, również dla nieludzi. Jestem jednak święcie przekonany, że te bęcwały w koronach nie zrozumieją nawet jednego słowa, chędożonego przedstawienia się z ust Dziewicy z Aedirn. Musimy im pokazać, że Scoiatel to nie dzikusy żywiące się ścierwem po lasach, że nie jesteśmy gorsi i nie zasługujemy na potępienie. Wybierzemy się tam. Ty zostajesz z krasnoludami. Nie masz doświadczenia.
-Eleyas, nie masz racji. - odparł bez chwili zawahania młodzieniec - Urodziłem się w szlacheckiej rodzinie. Znam dworską etykietę, bywałem w pałacach. Poza tym, jeśli kilku króli przekona się na własne oczy, że nie tylko nieludzie walczą o rasową równość... Masz silniejszy argument w rękawie?
Eleyas nie zakłopotał się słowami młodzieńca. Z pokerową twarzą powiedział:
-Mam. Ale przekonałeś mnie. Jedziesz z nami. 

*****

-Uwaga, uwaga! - zwrócił się do uczestników narady król Koviru, uderzając złotą łyżeczką w niemniej bogaty puchar. Tankred nie był przyzwyczajony do uciszania, gdyż zwykle robił to za niego ktoś ze służby. Tym razem szambelanów zabrakło z prostego powodu: zebrania królewskie były ściśle tajne. Władców wspierali tylko najbardziej zaufane osoby. Niektórzy z nich byli całkiem sami. W pomieszczeniu nie było ani jednej czarodziejki. Sala, w której znajdowali się monarchowie, była dźwiękoszczelna. Oprócz wielkiego stołu i krzeseł nie było w niej żadnych mebli, by osoby niepożądane nie mogły się za nimi schować. Jadło podano już wcześniej. Echo słów króla Koviru odbiło się od sklepień, podwajając siłę głosu władcy.
-Etykieta królewskich zebrań nakazuje, by rozpoczynać je od spraw najważniejszych. W listach, które do was wysłałem, pisałem, że głównym tematem naszego spotkania będzie praca nad paktem pokojowym, który zapewni zachowanie władzy rządzących dynastii i nienaruszalności ziem przez nich rządzonych. Tak było jeszcze miesiąc temu. Teraz do omówienia pozostała nam ważniejsza kwestia.
W sali ponownie zawrzało. Królowie zaczęli wymieniać między sobą i swymi doradcami uwagi, ktoś strącił łokciem na podłogę wazon z winem.
-Apeluję o spokój! - Tankred znów musiał wykazać się w roli gospodarza. -Trzydzieści dziewięć dni temu moje wojsko patrolujące morze napotkało obcy okręt. Na maszcie nie było flagi żadnego z królestw, które reprezentujecie. Nie widniała na niej czaszka ze skrzyżowanymi kośćmi. Na załodze nie było ludzi.
-Chędożone elfy znalazły sobie wysepkę, na której tworzą własne państwo! - przerwał mu Henselt, waląc pięścią w stół.
-Daruj sobie, królu - odrzekł jeden z towarzyszy Dziewicy z Aedirn, posiadacz spiczastych uszu.
-Jak śmiesz, plugawy odmieńcze!
Rozpoczęła się kłótnia, w której wyraźnie podkreślono wyższość ludzi nad pozostałymi rasami, zbrodnie Scoiatel, a z drugiej strony bohaterstwo Elireny oraz eksterminację elfich wiosek. Król Tankred skrył głowę w dłoniach, po czym wstał, tupnął nogą i choć opanowanym tonem, to najgłośniej jak potrafił krzyknął:
-Spokój!
Momentalnie zapadła cisza, w której słychać było jedynie odgłos "strzelania" obracanymi karkami.
-Moi żołnierze spotkali - tu zaakcentował - nieznaną wcześniej rasę, rozumną rasę, reprezentującą obce królestwo!
Królowie, poniekąd przyzwyczajeni do niecodziennych wieści, wyglądali jak wykuci z kamienia. Martwą ciszę zakłócał jedynie krasnolud Skalen Burdon, który słysząc słowa króla Tankreda, udławił się udkiem z kurczaka. Na podłogę upadł kielich króla Henselta, a wraz z nim zawartość wina, które od tej pory zakłócało harmonię wzoru marmurowej posadzki. Wszystko to trwało kilka sekund, choć niektórzy uczestnicy spotkania mogliby przysiąść, że siedzieli tak przynajmniej trzy minuty. Ciszę ponownie przerwał król Tankred Thyssen, kontynuując swój monolog.
-Wiem, że wielu z was, obecnych przy tym stole, może nie wierzyć moim słowom. Nie mam żadnych dowodów na to, że mówię prawdę. Proszę jednak o wysłuchanie mnie do końca.
Król szybkim ruchem skierował kielich do ust i równie szybko go odjął, kontynuując swoje przemówienie.
-Żołnierze naszej marynarki wstępnie oszacowali powierzchnię odkrytych krain. Wojska kovirskie, choć ostatnio bardzo liczne, nie zdołają same zagarnąć nowych lądów. Znam współrzędne i chcę podzielić się tą wiedzą z kimś z was. Informacje te otrzyma to królestwo, które jest gotowe zapłacić Kovirowi największą sumę.
Sala zawrzała ponownie. Uszy króla Tankreda wyłapały takie słowa jak "chciwiec", "hańba" i "sprzedawczyk", aczkolwiek przeważało jedno pytanie, które monarchowie zadawali swym doradcom: "Ile mamy?". Aby władca Koviru mógł coś powiedzieć, znów musiał uciszać rozgadaną gawiedź:
-Spokój! Posłuchajcie mnie jeszcze!
Po chwili szepty ustały, a wszystkie oczy skierowane były w stronę króla Tankreda.
-Nie oczekuję, że decyzję podejmiecie od razu. Mury pałacu gościnnego mogą was, moi przyjaciele, gościć naprawdę długo. Dam wam czas, byście mogli rozesłać gońców do swych królestw, by dowiedzieć się dokładnie ile złota możecie mi zaoferować.

*****

Triss przechadzała się nerwowo po pustym korytarzu, który prowadził do sali królewskich obrad. Nie wpuszczono ją tam, choć na temerskim dworze miała niemniej do powiedzenia niż marszałek czy konetabl. Korciło ją, by spróbować w magiczny sposób podsłuchać rozmowy, jednak gdyby ktoś ją na tym przyłapał, popadłaby w niełaskę - poza tym cały pałac był objęty barierą antymagiczną. Pozostało czekać... By zabić nudę, postanowiła dokładnie przyjrzeć się wszystkim obrazom, które wisiały na ścianach wielkiego korytarzu - historia zna przypadki odkrycia na nich wielkich tajemnic, po stu latach od namalowania owych dzieł. Wpatrując się w portret Esterila Thyssena dostrzegła, że miał on podobne rysy twarzy do króla Foltesta. Wtedy wpadła w zadumę, przypominając sobie o czasach, gdy na temerskim dworze popadła w niełaskę przez związek z Geraltem, podejrzanym o królobójstwo. A wiedźmin...
-Triss!
Z zadumy wyrwał ją znajomy głos, pochodzący z początku korytarza. Ujrzała go - był ubrany tak jak zwykle, czyli niezwykle dostojnie. Czarodziejka znała tylko jedną osobę, która nosiła swój śliwkowy kapelusz z piórkiem tak bardzo osunięty na oczy.
-Jaskier!
Wybiegli sobie naprzeciw i rzucili się sobie w objęcia. Po chwili oderwali się od siebie, jak robią to przyjaciele (w odróżnieniu od kochanków).
-Nic się nie zmieniłaś! Wciąż te same kasztanowe włosy i - tu położył akcent - świetna figura!
-Jaskier... Ty... No właśnie, wybacz, że o to zapytam, ale... Ja się nie zmieniłam, bo jestem czarodziejką, ale Ty... Gdy widziałam cię ostatni raz, we Flotsam, wyglądałeś tak samo! Wybacz, że wątpię w ciebie, ale zbyt dobrze znam magię, by nie domyśleć się, że coś tu jest nie tak.
-Eh, to żadna tajemnica. Magii w tym trochę było, ale nie takiej, jak myślisz.
-Wiesz co, napiłabym się czegoś. - przerwała mu Triss - Chodźmy na parter, tam mają wyborny poncz. Opowiesz mi wszystko przy stoliku, bo to chyba dłuższa historia.

*****

-Zagraj mi na lutni - dość chłodno powiedziała naga Keira Metz, opierając się dłońmi o szafkę. Zawsze tak robiła, gdy przeglądała się w lustrze. W jego odbiciu, widziała za swoimi plecami Jaskra, który leżał w jej łożu z dłońmi splecionymi za głową. Pozwijana pościel i ubrania porozrzucane po całej sypialni jej domu w Oxenfurcie świadczyły o tym, że jeszcze dziesięć minut temu nie było tu tak spokojnie. Bard, nie wstając z łóżka, wychylił się z niego i złapał za instrument, który leżał na podłodze przykryty nieco przez pończochy czarodziejki. Postanowił, że zagra po raz pierwszy balladę, którą napisał już kilka miesięcy temu, lecz do tej pory nie było okazji, by ją zaśpiewać - prostym kobietom imponowała raczej mniej wyrafinowana poezja. Klimat zaciemnionego pomieszczenia, którego większość powierzchni zajmowały hebanowe meble, a nikłe światło zapewniały jedynie świeczniki i promienie słońca, które z wielkim trudem przebijały się przez czarne, jedwabne zasłony, sprzyjał nastrojowi poezji śpiewanej.

I pędzisz do utraty tchu
By nie spotkała cię kara
Nogi z wysiłku gną się
Twarz wstydem oblana

Choćbyś atletą był
Największym w świecie
Ciężarowi nie podołasz
Tej starej kobiecie

Przyjaciółek grono ma
Radość, Smutek, Cierpienie
Nikt nie sprostał z nią zerwać
Bo zwie się Przeznaczenie

Ballady Jaskra miały to do siebie, że ostatni dźwięk zawsze brzmiał najlepiej - jego stopniowe wyciszanie zawsze robiło wrażenie, zarówno na wieśniakach z karczmy, jak i uczonych i możnych. Czarodziejka, wyraźnie udobruchana poezją barda, postanowiła wreszcie odwrócić się od lustra i usiąść na łóżku.
-Jaskier... Wiedz, że gdybyś miał kiedyś życzenie...
-Ty jesteś moim największym życzeniem - odpowiedział, po czym zbliżył swe usta do ust Keiry, lecz ta jedyne co zrobiła, to położyła dłoń na jego piersi zatrzymując go, przez co dała mu znać, że tak proste komplementy na nią nie działają.
-Bądź przez chwilę poważny. Mówię serio i chciałabym, żebyś o tym wiedział.
Jaskier usiadł na brzegu łóżka, odwracając się plecami do czarodziejki. Głośno westchnął, po czym powiedział bardzo przekonującym tonem:
-Widzisz, Ty jesteś moją jedyną, którą kocham najbardziej pod słońcem. Jesteś czarodziejką. Moim najlepszym przyjacielem jest Geralt. Jest wiedźminem. To, co was łączy, w odróżnieniu ode mnie to długowieczność. Boję się, że umrę, zanim przeżyjecie być może najlepsze chwile w swoim życiu. Chcę przy tym być! Tuż przed moim odjazdem z Vergen Geralt odzyskał pamięć! Być może ma trop, być może odnajdzie Yennefer! Co z Ciri? Jest gdzieś tam, w innym świecie, ale wróci, za dwadzieścia, trzydzieści albo pięćdziesiąt lat: nie chcę umierać nie widząc przed śmiercią Geralta, który ją obejmuje ze łzami w oczach! Śni mi się to co noc! A co z nami? Jesteś młoda, masz wszystko przed sobą! Czuję się fatalnie, gdy sobie uzmysławiam, że mógłbym nie dożyć momentu, w którym weźmiesz losy świata w swoje ręce, stając się najpotężniejszą czarodziejką! Wiem, że tak będzie, uwierz mi, ale ja mogę tego nie doczekać...
Po tych słowach Jaskier jeszcze bardziej opuścił głowę w dół, czekając na nieśmiały dotyk Keiry, który według jego doświadczeń, powinien nastąpić między trzecim, a czwartym oddechem po wypowiedzeniu kluczowej kwestii. Tak się jednak nie stało, więc odwrócił się. Keira, wciąż nieubrana, na kuckach grzebała w jednym ze swoich kufrów, do których widoku Jaskier przyzwyczaił się już nawet w sypialni. Wyciągnęła z niego średnich rozmiarów szklaną buteleczkę, w której znajdowała się nieco oleista, różowa ciecz. Nie wstając, uniosła ją do góry, by mógł ją zobaczyć i powiedziała głosem, jakby była zamyślona:
-To jest właśnie "a'báeth caelm" , w żargonie magów nazywany "esencją wszystkich dusz". Codziennie będziesz brał jeden łyk. Zawartość flakonu gwałtownie zahamuje procesy starzenia się. Dzięki temu...
-Nie wiem jak ci dziękować...
Czarodziejce jednak nie spodobało się to, że Jaskier ośmielił się przerwać jej, gdy ta wykazywała się elokwencją, więc obrzuciła go wzrokiem, by po krótkiej chwili znów skoncentrować się na szklanym pojemniku i kontynuować swój wykład:
-Nie wiem jak na esencję zareaguje twój organizm, ale przeżyjesz dodatkowo do pięćdziesięciu lat, w czasie których postarzejesz się do maksimum dwudziestu miesięcy.
Keira zamknęła kufer, wstała i wręczyła flakon Jaskrowi. Bard ten miał to do siebie, że jego apetyt rósł w miarę jedzenia. Nie omieszkał więc spytać.
-Czemu, kochana, dałaś mi porcję, która zagwarantuje mi akurat pięćdziesiąt lat?
Czarodziejka spojrzała się na niego, po czym ponownie weszła do łóżka i będąc bardzo blisko niego, powiedziała mu prosto w twarz:
-Żeby dawać ci kolejne porcje po każdym numerku, kochasiu.

*****

-Dała ci "esencję wszystkich dusz"?! - Triss nie mogła opanować swojej złości, a ból, który towarzyszył jej uderzeniom w stół, tylko ją potęgował. Jaskrowi po części udało się uspokoić czarodziejkę, ale ta, choć tym razem zaledwie półkrzykiem, wciąż nie mogła nadziwić się lekkomyślności Keiry.
-Nie obraź się Jaskier, ale nie można podawać esencji zwykłym ludziom! Powinnam donieść na nią innym czarodziejkom!
-Rób jak uważasz, jest mi obojętna - bard wzruszył ramionami, choć wcale nie był tak spokojny, jakiego próbował grać - złość Triss udzielała się również jemu.
-Jaskier, sam widzisz, że tak nie można - Keira dała ci dawkę pewnie na trzysta lat, choć byłeś jej potrzebny na kilka, nie wiem, miesięcy, tygodni, dni, godzin? Nie można dzielić się " a'báeth caelm", to nieetyczne!
-A czy etyczne jest nie pomagać potrzebującym, gdy tego potrzebują? - tym razem oburzył się Jaskier, który odstawił kielich na stół, skrzyżował ręce na piersiach i odwrócił głowę w bok, by uniknąć wzroku Triss. Reakcja ta skutecznie wyciszyła czarodziejkę, która złapała go za nadgarstek i powiedziała dosyć cicho i czule:
-Nie zrozum mnie źle, wiem, że masz prawo czuć się dyskryminowany, bo Geralt będzie żył dłużej od ciebie o kilkadziesiąt, a ja być może nawet o kilkaset lat, ale musisz zrozumieć, że pewnych rzeczy, choć mogą wydawać się krzywdzące, zmieniać nie wolno, bo zachwiałoby to równowagę na świecie. Pomyśl sobie co by było, gdyby esencja stała się popularna jak ziółka wiejskich wiedźm. Królowie ścigaliby się o składniki i w nieskończoność aplikowali je sobie i swoim poddanym, by mieć najliczniejsze królestwo, które podbije każde inne - wkrótce każdy żyłby pięćset lat, ziemia by się przeludniła i w ten sposób czekałaby nas zagłada w okolicznościach, których nawet żaden czarodziej nie potrafi sobie wyobrazić.
-Rozumiem cię Triss, ale jest już za późno...
-Jeśli mogę cię prosić o coś Jaskier, i to prosić naprawdę poważnie: nigdy nikomu nie mów o tym, że wiesz cokolwiek o esencji. Jeśli ktokolwiek zwróciłby uwagę na to, że jesteś wciąż młody, choć masz ze sto lat: kłam, wymyśl coś, błagam cię, ale nie pozwól, by...
-Cii...
-Co: cii?
-Posłuchaj!
Gdzieś w pałacu było bardzo głośno.

*****

Na korytarzu przed salą narad było głośniej niż we wszystkich mahakamskich kuźniach razem wziętych. Gdyby stał tam ktoś, kto nie wiedziałby kim byli zebrani tam ludzie, powiedziałby, że jest to ludzkie bydło, zachowujące się gorzej od małp. W rzeczywistości znajdowała się tam śmietanka wszystkich królestw, od Smoczych Gór do Nilfgaardu, włącznie z monarchami.
-Mówiłem wam, żeby nie wpuszczać tych brudasów - tu Henselt pokazał palcem najpierw na dwóch krasnoludów, doradców Saskii, nieco niewidocznych za plecami baronów temerskich, a potem na delegację Nilfgaardu - bo będą problemy! I co? I co?
Gardło Henselta, choć wyćwiczone w krzyku jak żadne inne, nie było w stanie mówić - a raczej ryczeć - tak głośno, by wszyscy zebrani mogli usłyszeć, to co miał do powiedzenia. Słowa te wychwyciły jednak akurat te osoby, do których obraźliwe słowa były skierowane.
-Jeśli król Henselt nie przeprosi miłościwie nam panującego cesarza Emhyra van Emreisa, Białego Ognia Tańczącego Na Kurhanach Wrogów, cesarstwo Nilfgaardu potraktuje te słowa jako zniewagę, wypowiedzianą przez królestwo Kaedwen oraz potwierdzoną przez króla Koviru! W takim razie nilfgaardzka delegacja nie pozostanie tu ani dnia dłużej!
-Chędoż się królu! Równie dobrze to ty możesz być spiskowcem! Biłem się pod Brenną i pamiętam, kto chciał sojusze łamać! - wtórował Yarpen Zigrin.
-Proszę o zachowanie ciszy! - głos kovirskiego szambelana okazał się być silniejszy od Henselta (czym wprawił w osłupienie samego króla), co pozwoliło mu na chwilowe odwrócenie uwagi gawiedzi od plotek, uszczypliwości i teorii spiskowych, których ilość w ciągu kilku minut namnożyła się tak bardzo, że zapewne przekraczała możliwości policzenia ich nawet przez najlepszych profesorów algebry. Szambelan, korzystając z chwili ciszy, zwrócił się do zebranych ludzi nieco cichszym tonem (który nawiasem mówiąc nadal był krzykiem):
- Jego wysokość Tankred Thyssen, władca Koviru i Poviss, zwierzchnik Caingornu, Vspaden, Talgaru, Velhadu i Naroka, zabierze głos w sprawie, która jak dobrze mi wiadomo, niezmiernie nurtuje naszych najmilszych gości.
-Dzieje się coś ważnego, wmieszajmy się w tłum - szepnęła do Jaskra Triss, która razem z bardem właśnie pojawiła się na korytarzu.
-Moi drodzy przyjaciele - zaczął król Koviru - mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, że niezmiernie miło jest mi was gościć. Nie jest prawdą, że zaprosiłem was tutaj wyłącznie w celach politycznych. Naprawdę cieszę się, że możemy razem przebywać, integrować się. Chciałem, byście czuli się jak w domu. Niestety, gdy my, królowie, obradowaliśmy nad przyszłością naszych poddanych, w Pont Vanis doszło zniknięcia jednego z naszych najwyżej postawionych dowódców wojskowych, który posiadał bardzo, bardzo ważną wiedzę, co zresztą było głównym tematem królewskiego zebrania. Nie mam wątpliwości co do tego, co się z nim stało. To nie może być przypadek. To porwanie. Nie łamiąc paktów, praw i umów zarządzam na terenie całego Pont Vanis ścisłą kwarantannę.
Na korytarzu ponowni e zrobiło się głośno, lecz nie tak, jak jeszcze pięć minut temu, więc król mógł kontynuować.
-Przy bramach miast zatrzymywać was będzie nasze wojsko. Nikt nie wyśle stąd żadnego listu. Czarodzieje, którzy mogliby się teleportować, zostaną zmuszeni do pobytu w tym pałacu, z powodu filtru antymagicznego, którym jest objęty. Potrwa to do czasu, aż nasz wywiad nie zdoła ustalić, kto stoi za porwaniem.
Król Tankred, stojący do tej pory na małym stołku, by wszyscy ci, którzy stali w zwartym tłumie mogli go zobaczyć, zamilkł i podniósł podbródek nieco wyżej, patrząc się na drugi koniec korytarza. Słyszał głosy, do jakich nie był przyzwyczajony. Dźwięki składały się w słowa, słowa w zdania, których nie rozumiał. Wiedział co to oznacza. Wtem spostrzegł się, że królowie, doradcy, baronowie i nawet jego szambelan, oni wszyscy również patrzą się w drugą stronę korytarza. Zza rogu wyłoniło się kilkunastoosobowe komando Sco'iatel, idące pewnym krokiem, bez broni. Elfy (i jeden chłopiec, na którego nikt nie zwrócił uwagi) wyglądały, jakby zupełnie nie wiedziały, co stało się około godzinę temu w Pont Vanis, lub jakby ich to zupełnie nie interesowało. Jeden z nich zagadał zupełnie spokojnie, patrząc w stronę dowódcy:
-Beanna ess Aedd Gynvael, Eleyas.
Mina pozostałych zebranych na sali nie była jednak taka beztroska.
-To Wiewiórki! Elfy chędożone porwały wojaka! Zabić ich! - krzyknął ktoś z tłumu, po czym wszyscy, łącznie z władcami, rzucili się w stronę komanda.
-Triss! Co ty chcesz zrobić? - zapytał biegnący za Triss Jaskier, która wykorzystując to, że do zbiorowiska dołączyła najpóźniej, nie musiała się przepychać między facetami, by spróbować dogonić Wiewiórki - była na samym przedzie grupy pościgowej.
-Wiewiórki mnie nie obchodzą, wiem, że to nie one stoją za spiskiem! - czarodziejka musiała krzyczeć, by do uszów Jaskra dotarły jakiekolwiek wypowiedziane przez nią słowa.
-Czego więc chcesz? - pytał Jaskier, który odczuwał właśnie pierwsze objawy zmęczenia.
-Musimy się wydostać z tego miasta, a elfy zawsze znają przejścia, którymi można uciec!
Triss wiedziała co mówi. Komando Sco'iatel było w pałacu zapewne pierwszy raz, mimo to wybrali taką drogę ucieczki, na której nie stał prawie żaden strażnik. Gdy wybiegli z korytarza, dostali się na schody, które prowadziły do holu, a żeby nie trafić w ręce zbrojnych, skręcili w prawo, wprost do jadalni. W biegu poprzewracali kilka stołów, by utrudnić przeprawę goniącym ich. Stamtąd dotarli do olbrzymiej kuchni, zabierając po drodze kilka noży i tasaków, by w razie niebezpieczeństwa mieć się czym obronić. Pomieszczenie to było połączone ze spiżarnią, do której się udali. W tym momencie nie słyszeli za sobą kroków. Królowie i baronowie, niemal gnący się pod ciężarem swojej biżuterii i piwnych brzuchów, nie byli w stanie nadążyć nad zwinnymi Sco'iatel. Przywódca komanda demonstracyjnie się zatrzymał i powiedział:
-Każdy D'hoine, który projektuje pałace, uczył się w Oxenfurcie i jest na tyle głupi, by trzymać się zawsze tego samego szablonu. Tu - pokazując palcem na olbrzymią, okurzoną ściankę z winami - znajduje się tunel, który wyprowadzi nas z miasta, a żaden D'hoine w koronie nigdy nikomu o tym przejściu nie powie, więc możemy być pewni, że nikt nas nie szuka. Chireadan, Errdil, obalcie ją. Wychodzimy.
Gdy dźwięk tłuczonego szkła zagłuszał wszystko dookoła, Jaskier i Triss zjawili się w spiżarni, zamykając drzwi za sobą. Postanowili nie zbliżać się do komanda i wyjść chwilę po nich. Schowali się w dużym kontenerze, do połowy wypełnionym egzotycznymi owocami.
-Jaskier... Przepraszam, że wplątałam cię w kłopoty - powiedziała Triss najciszej, jak potrafiła.
-Przynajmniej będę mieć o czym pisać przez najbliższe trzysta lat... - odpowiedział bard.
W kontenerze leżeli piętnaście minut, co wystarczyło, by niektóre owoce pod wpływem ciężaru ich ciał puściły soki. Jaskier wyszedł pierwszy, by stojąc na zewnątrz pomóc wygramolić się Triss, podając jej rękę. Weszli do tunelu, który był w dość dobrym stanie, najprawdopodobniej z powodu młodej daty wybudowania pałacu. Wysoki i szeroki na dwa metry. Pod stopami mieli kamienne płyty. Czarodziejka powiedziała potem nawet, że byłby to całkiem miły spacer, gdyby Wiewiórki zostawiły na miejscu choć jedną pochodnię - puste uchwyty świadczyły o tym, że było ich tu przynajmniej kilka. Było tak ciemno, że co jakiś czas potykali się o własne nogi.
-Jaskier, wiesz o czym myślę, prawda? - spytała ni stąd ni zowąd Triss.
-Myślałem, że jesteśmy tylko przyjaciółmi, ale jeśli chcesz... - bard jedynie udawał zmieszanego.
-Nie bądź jak dziecko! - przywołała go do porządku czarodziejka - Musimy działać, ale sami sobie nie poradzimy. Większość czarodziejek nadal jest na górze, w pałacu i nie mogą nic zrobić.
W tym momencie Jaskier zrozumiał, do czego zmierza Triss. Zatrzymał się. Ze śmiertelną miną powiedział:
-Nie zgodzi się.
Czarodziejka, gdy dotarło do niej, że głos Jaskra wydobywa się zza jej pleców, również stanęła i choć wiedziała, że bard i tak jej nie zobaczy, odwróciła się w jego kierunku i z niezwykłym zaangażowaniem w głosie powiedziała:
-Nie mamy innego wyjścia, Jaskier! Za porwaniem mogą stać służby specjalne każdego z królów, to mogła być robota jakiejś spiskowej organizacji! Zapomniałeś już o Salamandrach, królobójcach? Teraz sprawa może być jeszcze poważniejsza, bo ktoś wyraźnie zakpił sobie z wszystkich królestw i zamierza prowadzić własną grę, mogącą na nas ściągnąć widmo wielkiej wojny!
-Triss, nie traktuj mnie jak idiotę. Wiem, co to wszystko oznacza. Chodzi mi o Geralta.
-Będziemy musieli spróbować. Przy pierwszym strumieniu nabiorę energii z wody i teleportuję nas do Kaer Morhen.
-Radzę ci się poważnie zastanowić, czy to dobra decyzja. Nie wiemy jak Geralt to zniesie...
-Przykro mi Jaskier. Nie mamy innej możliwości. Chodźmy dalej, te ciemności są nie do zniesienia...
Gdy wyszli z tunelu, ujrzeli bardzo gęsty las. Czarodziejce nie dawała spokój myśl, jak to możliwe, że tyle roślin rozwinęło się tak dobrze w krainie, o której powszechnie wiadomo, że zamiast zwykłej ziemi jest tu tylko piach. Być może było to związane z tajnym, pałacowym tunelem, który prowadził właśnie tu. W takim miejscu ukryć się było zdecydowanie łatwiej niż na pustyni. No chyba, że ktoś lubi leżeć przez kilka godzin zakopany w piasku. Nie należałoby tego jednak wymagać od królów. Mnóstwo pstrokatych roślin nie pozwalało postawić kroku - były też takie, które wyglądały jak małe, sięgające co najwyżej do pasa archespory. Na całe szczęście zajęte były polowaniem na owady, których było tu co nie miara. Triss i Jaskier nigdy jeszcze nie widzieli podobnej scenerii, choć znani byli z tego, że zwiedzili kawałek świata. Olbrzymie paprocie oblepione mszycami lekko się kołysały, tworząc pozornie spokojny obraz. Korony olbrzymich drzew zaczynały się bardzo wysoko, jednak były tak gęste, że na ściółkę tylko gdzieniegdzie padał mały promyk słońca. Ogromne mrowisko, którego czubek znajdował się na wysokości głowy przeciętnego mężczyzny, znajdowało się kilkanaście metrów od nich, więc nie mogli stać, ponieważ ryzykowaliby wtedy bardzo dotkliwymi ukąszeniami mrówek, których rozmiar, podobny do kciuka Triss, przyprawiał ją o mdłości. Poza tym musieli liczyć się z tym, że w takim miejscu grasują drapieżnicy, których kroki mógłby zagłuszyć nawet świergot dzikiego ptactwa.
-Przechodziły tędy wiewiórki. Oni najlepiej wiedzą, jak poruszać się w takiej gęstwinie - rzekł Jaskier, który nieco pobladł, gdy uświadomił sobie, że nie dostrzega końca lasu.
-Kroków nie widać, lecz chyba wiem, co mogę zrobić. - odpowiedziała Triss, po czym zaczęła czarować. Stanęła w szerokim rozkroku, zgięła ręce, na wdechu powiedziała coś niezrozumiałego, po czym między jej dłońmi pojawiła się sporych rozmiarów pomarańczowa kula, która momentalnie rozprysła się na wszystkie strony, zostawiając na ściółce jedynie ślady w kształcie podeszew butów.
-Jesteś genialna! - rzekł wyraźnie uradowany Jaskier. Ostatni raz czarodziejka widziała u niego taki wyraz twarzy, gdy wypił pierwszy kieliszek wódki po uratowaniu go od śmierci we Flotsam. Stare czasy...
-Triss? - bard szybko wyrwał ją z sideł retrospekcji, szturchając w ramię.
-Nie, nic mi nie jest... Chodźmy, bo nie mam dużo sił, by utrzymać czar.
Wędrówka przez las skończyła się szybciej, niż myśleli. Scoia'tael najwyraźniej nie mieli ochoty na dłuższy pobyt w lesie, więc wybrali najkrótszą ścieżkę wyprowadzającą z gęstwiny. Najwyraźniej nawet oni przestraszyli się wizji spotkania z drapieżnikami, uzbrojeni wyłącznie w narzędzia kuchenne i drobne scyzoryki, które zabrali podczas ucieczki z pałacu. Jaskier odetchnął z ulgą, gdy uświadomił sobie, że końca lasu nie widział, ponieważ był on zbyt gęsty, a nie tak rozległy, jak myślał. Teraz znajdowali się na jakimś szlaku. Po drugiej stronie zobaczyli to, co w Kovirze jest najbardziej powszechne - pełno piachu. W tle widać było dużą hutę. Hałasujące maszyny dawały znać o tym, że nadal jest czynna. Jeśli pracowali tam ludzie to znaczy, że w pobliżu znajdowało się jakieś miasto lub wioska. Gdzie takie zakładano? Przy zbiornikach ze słodką wodą. Triss postanowiła, że nadal będą podążać tropem Scoia'tael, ponieważ na pewno byli oni wycieńczeni ucieczką i upałem, wylewającym siódme poty z człowieka, który opuścił właśnie mały, lecz chłodny i wilgotny las. Na pewno udali się do potoku. Bard, zajęty układaniem swojej nowej ballady (czarodziejka domyśliła się tego, gdy zobaczyła, że Jaskier liczy sylaby na palcach), był jakby nieobecny, nie zagadywał, nie był natrętny. Kunszt artysty, który zdobył po wielu latach praktyki, nie zmuszał go do wypytywania innych osób o brakujące rymy. Triss to odpowiadało, gdyż intensywnie myślała o tym, jak już niedługo ma zachęcić Geralta do kolaboracji. Wiedziała, że po tym, co wydarzyło się w przeszłości, jest to niemal niemożliwe.
Nad strumień dotarli wieczorem. Byli głodni i wycieńczeni. Jaskier, wieczny tułacz, był do tego przyzwyczajony. Triss też miała za sobą kilka przygód, lecz ostatnie piętnaście lat spędziła jak księżniczka, niemal codziennie czuwając na dworze u boku króla. Bard napełnił bukłak wodą, po czym podał go czarodziejce. Od kilku godzin nie miała nic w ustach, więc gdy piła, dworskie maniery przegrały z pragnieniem. Robiła to zachłannie, jak gdyby rzeka miała za chwilę wyschnąć. Odstawiła naczynie od ust dopiero wtedy, gdy było puste.
-Niezła jesteś... - rzekł Jaskier z lekkim uśmieszkiem, ironicznie bijąc brawo, gdy Triss wycierała usta zewnętrzną częścią dłoni. Zrobiło jej się trochę głupio, lecz miała inne zmartwienia na głowie, więc nie odpowiedziała bardowi, lecz od razu wzięła się za czerpanie magicznej energii z żywiołu. Jaskier znów pociągnął bukłakiem po rzece, napełniając go dwa razy - drugi raz na zapas, oczywiście po wcześniejszym opróżnieniu zawartości.
-Przepraszam...
Zarówno Triss, skoncentrowana na rytualne magicznym, jak i Jaskier, czerpiący wodę, nie zauważyli zbliżającego się do nich chłopaka, przebranego za elfa. Gdy już go zobaczyli z dosyć bliska, nie wiedzieli co powiedzieć. Z tej kłopotliwej ciszy wyłamała się Triss, która postanowiła go przywitać:
-Co cię do nas sprowadza? - spytała życzliwie, poprawiając włosy opadające jej na oczy. Młodzieniec trochę się zakłopotał i wodząc oczami po ziemi mówił:
-Ja tak jak wy uciekłem z zamku, z elfami i oni mówili, że idą za nami, to znaczy wy, że jest jakiś śpiewak i wiedź... to znaczy czarodziejka.
-No i co z tego? Przerwał mu Jaskier, któremu nie podobało się, że ktoś mógł go nazwać "jakimś śpiewakiem". Wymownym gestem uciszyła go Triss. Gdyby chłopak zestresował się jeszcze bardziej, mogliby nic nie zrozumieć. Kontynuował.
-Ja byłem z nimi, bo zgodzili się pomóc uciec mojej matce i z początku mi się podobało, te wędrówki, walka o wolność, w ogóle... Ale tu coś się stało, elfy mówiły coś o wzajemnym wykrwawianiu się ludzi, nowej wojnie i jak patrzyłem na nich, to oni się z tego cieszyli... Chciałbym wrócić do matki i powiedzieć jej o wszystkim, ona ma jakieś kontakty, tak chyba się bardziej przydam...
-Jak się nazywasz? - spytała go Triss.
-Victor Relfoy, proszę pani.
-Jesteś synem Reaginy, tak?
Młodzieniec tylko kiwnął głową. Czarodziejka kontynuowała:
-Czy wiesz, gdzie dokładnie jest twoja matka?
-W Gulecie, proszę pani.
-Dobrze. Znam Reaginę, można jej ufać. Widzę jednak, że wiesz dosyć mało o tym, co zdarzyło się w pałacu. Opowiem ci wszystko, a potem cię teleportuję. Jaskier, my znikamy chwilę po nim. Przygotuj się. Kaer Morhen czeka.

*****


Warownia Starego Morza. W dawnych latach była twierdzą tętniącą życiem, pachnącą mchem, grzybami i trawami, których zapach wydobywał się z laboratorium oraz krwią i potem, które lały się na dziedzińcu. Piękną historię tego miejsca, gdzie szkoleni byli najlepsi wojownicy w służbie prostych ludzi, przerwał pogrom i rzeź adeptów walki. Dla Kaer Morhen nastały chude lata. Dziesięć lat temu nikt nie powiedziałby, że to miejsce przeżyje rozkwit, a młodzi chłopcy będą stawać się wiedźminami. I słusznie - teraz twierdza była stertą kamieni, wśród której wznosiła się mała, niezawalona część mieszkalna. Wnętrze było w katastrofalnym stanie. Owszem, wiedźmini nigdy nie byli uzdolnieni artystycznie, lecz to miejsce posiadało klimat, który nastrajał do refleksji i długich rozmów. Teraz było inaczej. Malowidła straciły barwę, a popękane, odrapane ściany nie sprzyjały pozytywnej ocenie dzieł. Ze ścian zniknęły również futra dzikich zwierząt, zapuszczających się pod twierdzę. Zostały zastąpione stertą butelek, porozrzucanych po kamiennej posadzce. Największe skupisko szkła znajdowało się piętnaście metrów od stołu - Geralt po opróżnieniu flaszek najprawdopodobniej rzucał je za siebie. Tłuczone szkło znajdowało się jednak nie tylko tam, lecz również przy ognisku, ścianach, schodach... Zdecydowanie krócej byłoby wymieniać, gdzie butelek zabrakło. Naprawdę godny pożałowania był widok, gdy potłuczone kawałki szkła leżały wmieszane w błoto, które było zaschnięte do tego stopnia, że trudno byłoby je usunąć z posadzki bez użycia ciężkiego narzędzia. Czy to było najgorsze? Nie. Żadna strata materialna nie może równać się ze śmiercią człowieka. A ten brudny, zapijaczony kawałek mięsa, przykryty gdzieniegdzie strzępami łachmanów na pewno nie był tym Geraltem z Rivii, który zmieniał losy świata. Białego Wilka nie było. Umarł. Oxenfurccy filozofowie uczą studentów, że gdy coś się kończy, to coś się również zaczyna, więc człowiek nie powinien być z tego powodu smutny, lecz pełny nadziei i motywacji do pracy nad nowym. Mimo niezliczonych mądrości, cieszących się niezwykłym autorytetem wykładowców, te słowa nie znalazłyby aprobaty u nikogo, kto na własne oczy widział upadek Geralta z Rivii. Leżał płasko dwa metry od stołu, wpatrując się w trzymaną przez siebie niedopitą flaszkę i opowiadał jej to, co na pewno zapisałby w swoim pamiętniku, gdyby tylko go prowadził. Wlewał w siebie ostatnie krople alkoholu, gdy leżący na stole medalion zadrgał, a w samym sercu sali, kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą pojawiła się czarna dziura o średnicy około dwóch metrów, z której wyskoczyli Triss i Jaskier. Przez chwilę badali wzrokiem otoczenie, aż w końcu Triss wskazała palcem i powiedziała "Tam". Z trudem omijając butelki dotarli do wiedźmina. Ten nawet nie wstał, lecz spojrzał się tylko na nich obojętnie.
-Witaj... - zaczęła niepewnie Triss, starając się nie patrzyć na leżącego Geralta.
-Czego? - odpowiedział jej mrukliwie.
-Musimy... Ekhm... Porozmawiać - rzekła czarodziejka, oddalając od siebie nogą leżącą flaszkę.
-Tak? - zapytał wiedźmin przeciągając, po czym zakasłał. -Co jaśnie państwo ma mi do powiedzenia? Co w polityce, czarodziejko? O czym dziwki plotkują, poeto?
-Wypraszam sobie! - uniósł się Jaskier, podnosząc zarówno głos, jak i podbródek.
-Jaskier... - stonowała go Triss, której co prawda również nie podobała się postawa Geralta, lecz zdawała sobie sprawę z tego, że wiedźmina lepiej będzie udobruchać niż rozzłościć. -Musisz nam pomóc, ludzie są w niebezpieczeństwie...
-Tak? - przerwał jej Geralt, po czym wstał i zbliżył się do niej. Jaskier również podszedł do Triss, by pokazać, że w razie potrzeby będzie jej bronić, lecz jedno spojrzenie wiedźmina skutecznie ugasiło jego temperament. Bard chrząknął i spuścił wzrok na swoje buty. -A czy ci ludzie kiedykolwiek pomogli mi? Na Thanedd? W wojskowym więzieniu cintryjskim? Na zamku Stygga? Przy rozbijaniu Salamandry i zabiciu szaleńca, który chciał zrobić z nich mutantów? A może wtedy, gdy ścigałem królobójcę? Za każdym razem wielki Geralt z Rivii ratował świat, był bohaterem, i co mnie za to spotkało, gdy to ja potrzebowałem pomocy? Czy ktoś udzielił mi chociaż noclegu, gdy szukałem Yennefer? Czy przyjęli mnie królowie, za których nadstawiałem kark i dziś przychodzicie do mnie, bym zrobił to ponownie?
Jaskier i Triss stali jak wryci. Wiedźmin parsknął, po czym lekko chwiejnym krokiem zaczął się oddalać w stronę schodów prowadzących na górę. Bard postanowił użyć słów, które miały im posłużyć w ostateczności:
-Przyszliśmy tutaj, bo odkryto nowe lądy. Tam mogą się znajdować Yennefer i Ciri...
Wiedźmin chwycił do jednej z kieszeni, by wyjąć z niej sztylet. Odwrócił się i rzucił nim w stronę Jaskra. Gdyby nie to, że Geralt od kilku lat regularnie pił kosztem niedojadania, przez co jego organizm stał się słabszy, ostrze zakotwiczyłoby się między oczami Jaskra zanim Triss zdążyłaby wypowiedzieć zaklęcie. Teraz Jaskier mógł na własne oczy, z bliskiej odległości oglądać, jak za pomocą czarów stal przemienia się w gromadę motyli.
-One nie żyją. - powiedział szorstko Geralt. Zapanowała cisza.
-Nie chcę was tu widzieć, gdy się obudzę. - dodał wiedźmin, po czym ponownie się odwrócił i wszedł po schodach, znikając z pola widzenia czarodziejki i barda.
-I co teraz? - spytał wciąż blady Jaskier.
-Koniec przygody. Przenocujemy tu, by wczesnym świtem wyjść z Kaer Morhen i poszukać źródła mocy, z którego mogłabym nas teleportować. Wracam na dwór powiadomić radę o sytuacji w Kovirze. Jeśli chcesz, mogę zabrać cię ze sobą. Tu na pewno nie ma koni, a do najbliższego miasta jest z miesiąc drogi piechotą.
-Nie wiem - odpowiedział bard, kręcąc głową. -Nie mogę ogarnąć całej tej sytuacji. To wszystko znów przypomina ogarnięty pożarem burdel. Owszem, kiedyś też tak bywało i jakoś się poukładało, ale teraz Geralt... Cholera, szkoda słów!
-Wiem Jaskier, wiem. Musimy znaleźć tu gdzieś jakieś drewno, by napalić ognisko.
Od słów przeszli do czynów. Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach mniej istotnych, by potem położyć się spać. Czarodziejka mimo odwyknięcia od niewygód zasnęła dość szybko. Jaskier, gdy usłyszał spowolniony oddech Triss, świadczący o jej śnie, przykucnął bliżej ognia, wyjął swój notes i długopis, po czym zaczął pisać. Podobne natchnienie towarzyszyło mu tylko w trakcie wielkich przygód. Zasnął ze świadomością, że ten dzień był kolejnym powrotem do rzeczywistości, w której nic nie jest pewne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz