Zaprawdę, nie masz
nic wstrętniejszego ponad monstra owe, naturze przeciwne, wiedźminami zwane, bo
są to płody plugawego czarostwa i diabelstwa. Są to łotry bez cnoty, sumienia i
skrupułu, istne stwory piekielne, do zabijania jedynie zdatne. Nie masz dla takich
jak oni między ludźmi poczciwymi miejsca. A owo Kaer Morhen, gdzie ci bezecni
się gnieżdżą, gdzie ohydnych swych praktyk dokonują, starte być musi z
powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypany.
„Monstrum, albo wiedźmina opisanie”,
autor nieznany
Prolog
Soren wdrapał się
na szczyt i spojrzał w kierunku twierdzy. Wapienne mury stojące na szczycie
stromej ściany robiły wrażenie, nawet na kimś, kto już wcześniej oglądał
warownię. Żeby jednak móc podziwiać okazałe zamczysko w pełnej krasie, trzeba
było mieć nie lada szczęście. W pewnym sensie, właściwie – nieszczęście. Osoby
z zewnątrz nie znały lokalizacji zamku. Nawet pobliscy chłopi nie byli
świadomi, co kryje się w górach, tuż przed źródłem rzeki, dzięki której osada w
ogóle mogła egzystować.
Był rok 1187. Mężczyzna
wsiadł na konia i ruszył w stronę ścieżki wijącej się pomiędzy drzewami
rosnącymi w puszczy na rubieżach Kaedwen. Drogi prowadzącej wprost do celu jego
podróży. Do bramy, którą po raz pierwszy opuścił ponad pół roku temu,
by latach przygotowań spotkać cywilizację. Do Kaer Morhen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz